KOMISJA TURYSTYKI GÓRSKIEJ
TERENOWY REFERAT WERYFIKACYJNY GOT

przy Oddziale Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego
im. Stefana Lachowicza w Bytomiu
ul. Żołnierza Polskiego 13; tel. (032) 281-62-03
goryktg@wp.pl
 

Aktualności Relacje z wyjazdów Galeria O nas Polecane strony Zloty przodownickie


BESKIDY

Jesień w Beskidzie Śląskim
Jesień na Babiej Górze
Jagody jesienią
Leskowiec, Magurka
Rajd Przewodnicki Wetlina 2005
Pilsko
Babia Góra
Luboń

Rajd Przewodnicki Wetlina 2005

    Jeszcze nie opowiadałam o rajdzie bieszczadzkim. We wtorek rano (16 sierpnia), kiedy rajd miał się zacząć, przez chwilę wydawało się, że możemy nie wziąć w nim udziału - pociąg z Tarnowa (gdzie nocowałyśmy) do Rzeszowa (gdzie rajd rozpoczynał się pod Urzędem Wojewódzkim) był opóźniony i mogłyśmy nie zdążyć na miejsce zbiórki. Na szczęście jednak opóźnienie się zmniejszyło i zdążyłyśmy. Pierwszą osobą, którą spotkałyśmy był Adaś Skiba, który minął nas po drodze, pędząc gdzieś w krótkich gatkach i przeciwdeszczowym sztormiaku, właściwie ocenił nasz wygląd i plecaki, i krzyknął do nas w przelocie:
- Idźcie tam, autobusy już stoją. No to poszłyśmy, autobusów było trzy, kręciła się tam spora grupa rajdowiczów i odprowadzających oraz komandor rajdu, czyli Witek. Łaził pod parasolem i kierował ruchem. Zapakowałyśmy się do "naszego" autobusu (miał karteczkę z napisem "Trasa III i IV, kurs"). W środku zagadała do nas jakaś starsza pani, myślałam, że uczestniczka, ale zaraz poinformowała nas, że odprowadza wnuka..
To mnie rozbawiło, i dopiero później okazało się, że oprócz rajdu organizowali w tym samym czasie także obóz młodzieżowy. Co do hasła "kurs" to było to tylko kilka osób - sześć do ośmiu w porywach, ale nie przesłuchiwałam ich, więc nie wiem, czy jest ich na tym kursie tak mało, czy po prostu tylko część kursantów wybrała się na rajd. Mieli osobne trasy (choć często pokrywały się z rajdowymi, ale wtedy np. wychodzili osobno, trochę wcześniej).
    Z Rzeszowa wyjeżdżaliśmy w deszczu, przy mikrofonie produkował się Stasiu (przewodnik i przodownik w jednym, jak się później okazało), wspomagany przez Jana Kazimierza. Ci właśnie przewodnicy mieli nam towarzyszyć przez wszystkie dni rajdu i prowadzić grupę na wybranej przez nas trasie. Potem doszła jeszcze Dorotka. Ale o niej będzie później.
    Wstyd przyznać, ale zatrzymaliśmy się po drodze na kawę i ciasteczko w świetnej kafei "Słodki kącik"... Ciężko było później wypocić wypitą tam gorącą czekoladę...
    W Baligrodzie dosiadł jeszcze jeden uczestnik - przewodnik Artur, i już mogliśmy wychodzić na trasę: z Baligrodu, przez Durną i Łopiennik, zejście do Cisnej. Trasa (dla tych którzy nie znają) idąca cały czas lasem, dopiero w końcowej części odsłania się widok na Cisną. Po drodze piękne okazy starych jaworów. Burza złapała nas w okolicach Łopiennika, więc zamieniliśmy się w ludzi w kapturach a potem na dół, do Cisnej zjeżdżaliśmy po błocie. Tam czekał na nas autobus, którym dojechaliśmy już do bazy rajdu, czyli na Piotrową Polanę w Wetlinie (Stare Sioło).
    Po kolacji zbiórka o godzinie 20.00 i uroczyste rozpoczęcie rajdu - tzw. "iskierka" czyli coś w rodzaju fali, która przebiegła przez wszystkich uczestników rajdu i zelektryzowawszy około 150 osób - poleciała gdzieś dalej w świat... :-)
    Znaczek rajdowy tradycyjnie z wizerunkiem cerkwi i napisem "Bieszczadzki Rajd Przewodników - Wetlina 2005". Jest to już piąty rajd organizowany przez Koło Rzeszowskie. Na tarasie domku będącego siedzibą kierownictwa rajdu wyeksponowane były plansze przedstawiające wszystkie dotychczasowe znaczki rajdowe (łącznie z tegorocznym) - motyw cerkwi w różnych wersjach powtarzał się na wszystkich.
    Okazało się, że przyjechali także Sasza i Masza - para ukraińskich przewodników, którzy prowadzą wszystkie rzeszowskie imprezy na Ukrainie. Tym razem Sasza był przewodnikiem na wycieczce do Lwowa (chętni mogli zrezygnować z jednego dnia chodzenia, opłacić wycieczkę i wybrać się do Lwowa - wyjazd o czwartej rano). A Masza "obsługiwała" wszystkie wieczorne imprezy z gitarą i śpiewem.
    Tras początkowo miało być sześć ale w rezultacie (nie było chętnych na dwie trasy, które zakładały dwudniowe przejście granią Pikuja na Ukrainie, z biwakiem po drodze) ostały się cztery: dwie tzw. średnie i dwie tzw. krótkie.
    W efekcie wylądowałyśmy z Sylwią w grupie najbardziej "ambitnej", bo ta druga średnia trasa była jednak momentami skracana, nie mówiąc już o tym, że drugiego dnia rajdu Adaś Skiba namówił swoją (czwartą) grupę na rajd ale ...po barach. ;-) Nie można mu się dziwić, w końcu tego dnia lało od rana prawie do samego wieczora.
    Drugi dzień upłynął pod znakiem szlaku granicznego - od Przeł. Nad Roztokami aż prawie do Balnicy, z najwyższym Strybem po drodze. Mimo deszczu było przyjemnie - znaleźliśmy sobie zabawę w wyliczanie słupków granicznych, sprawdzanie ich z mapą i obserwowanie jak przebiega numeracja (bo nie zawsze "małych" słupków było po dziesięć między dużymi numerami, podobno generalnie są one, te duże, ustawiane mniej więcej co pięćset metrów, zaś małe - w zależności od ukształtowania terenu, nieregularnie, najczęściej po dziesięć, ale były i takie miejsca, gdzie było ich po dwadzieścia, albo wręcz przeciwnie - po dwa... pewnie dla zmylenia ewentualnego wroga..). Oprócz tego grzbiet zarośnięty był malinami, więc było kilka odsapek w malinach, połączonych z konsumpcją. Znaleźliśmy też stary słupek graniczny - był zaznaczony na mapie Wydawnictwa Ruthenus (polecam tę mapę ze względu na to, że zaznaczone są tam numery słupków granicznych, cmentarze wojskowe i stare bojkowskie czy łemkowskie, a prócz tego inne miejsca historyczne, więc z samej mapy, planując trasę można się już dowiedzieć o wielu ciekawostkach, które będą po drodze) - w miejscu dawnego styku trzech granic: niemieckiej, węgierskiej i słowackiej. Zresztą na wielu słupkach do tej pory można dostrzec pod warstwą farby litery "D" czy "M"...
    Zeszliśmy do Solinki i jeszcze kawałek trasy odbyliśmy torami kolejki wąskotorowej, co miało na prawdę swój urok - pachniało macierzanką, skakało się z podkładu na podkład, a ja starałam się stworzyć właściwy klimat i co jakiś czas wydawałam z siebie gwizd godny najlepszej ciuchci (Sylwia stanowiła zdaje się czwarty wagon pociągu a ja piąty, czy coś koło tego, Stasiu na lokomotywie...).
    Osobny rozdział to właściciel Piotrowej Polany - Piotr Ostrowski, przedstawiający się jako Pietrek, brodaty człowiek gór. Gdy pierwszy raz usłyszałyśmy na jadalni jego hasło: "Jak ci smakuje zupa, niedźwiedziu?" to jeszcze nie wiedziałyśmy, że w okolicy znany jest jako Niedźwiedź... Nigdy nie mówi Dzień dobry, standardowe powitanie to "Hej, ku górom!" lub "Ahoj, przygodo!". Zaś ulubionymi zwrotami, podkreślającymi wagę jego słów, są "Psiakrew!" i "W mordę jeża!". Prócz tego lubi zaznaczyć swoja obecność rzucając znienacka: "Czuj duch!".... Uwielbiany przez cały rajd... Wszyscy potem na szlakach zaskakiwali przypadkowych turystów, zamiast zwykłego powitania serwując: "Hej, ku górom!".
    Trzeciego dnia usłyszałyśmy z Sylwią przypadkowo, że istnieje też program zastępczy - zamiast tras, dla tych którzy nie chcą moknąć (oraz dla starszych uczestników, a takich weteranów turystycznych było wielu), są wycieczki objazdowe. Okazało się, że tego dnia jest w planie Sanok. Ponieważ tego dnia miała być dalsza część pasma granicznego (z Rabią Skałą i Okrąglikiem) więc uznałyśmy, że słupki graniczne mamy już opanowane, a skusiła nas z kolei perspektywa zwiedzenia skansenu w Sanoku, więc poleciałyśmy się odmeldować do Stasia (co spotkało się z uznaniem komandora rajdu, że jesteśmy takie "porządne"...:) i zaklepać sobie miejsce w autobusie wycieczkowym.
    Byliśmy tego dnia kolejno - w Wetlinie, w słynnej knajpie "Siekierezada", w Komańczy (cerkiew oraz klasztor, miejsce internowania kard. Wyszyńskiego), w Sanoku - zamek, w którym mieści się muzeum, a w nim fenomenalna kolekcja ikon, oraz na drugim piętrze wystawa obrazów Beksińskiego. Do skansenu już nie dotarliśmy, co było największym rozczarowaniem tego dnia... Być może rzeczywiście dla niektórych uczestników wycieczki byłby to już zbyt duży wysiłek.

dalej